Opowiem Wam historię bez ładu i składu. Najkrócej jak potrafię.
Nie będzie ona wyglądała na opowieść wigilijna, niemniej pozory mylą.
Wstęp: jestem tchórzem. Archetypem tchórzostwa. Od zawsze. Kiedy tylko mam możliwość schowania się w najciemniejszy kat mysiej dziury, natychmiast to robię i trzeba czegoś naprawdę dużego, żebym z niej wylazła. Cierpię męczarnie, kiedy ktoś mnie wyszydzi albo nie potraktuje tak, jak oczekiwałam.
("Poklon pasterzy", obraz z cyklu "Radosci i smutki Swietego Jozefa"
autorstwa Agnieski Slodkowskiej // www.slodkowska.pl)
Nie mam wiec najmniejszej ochoty ani pisać, ani gdziekolwiek zamieszczać tego tekstu i pocę się z niewygody przed nieuniknioną perspektywą wyjścia na wariatkę. Niemniej wszystkie inne opcje są jeszcze gorsze. Moją jedyną nadzieją jest, ze może nikt tego nie przeczyta…
Oto wiec historia bez ładu i składu.
Dawno temu, kiedy moje dziecko było o połowę młodsze, a moją główną aspiracją było mieć dużo koleżanek i pic z nimi kawę (no i może jeszcze poprawić swój status społeczno-finansowy przez zostanie kinezjologiem), pojechaliśmy sobie z dzieckiem we dwójkę do muzeum transportu do Lucerny. Pierwsza atrakcja, na która się zdecydowaliśmy, był tamtejszy symulator lotu. Zaprogramowany tak, żeby nawet przeciętny nierozgarnięty pięciolatek mógł mieć frajdę z pilotowania.
Wleźliśmy do niego radośnie, odstawszy swoje. Właz się zatrzasnął a na ekranie pokazał pas startowy. Wystartowaliśmy, a mi się jakoś dziwnie ścisnęło gardło. Syn pilotuje, a ja czuje, ze ogarnia mnie atak paniki. W pewnym momencie panika wygrywa ze wszystkim innym, lapie za moje stery i… no cóż, majestatycznie roztrzaskuje samolot. Syn patrzy z wyrzutem, ludziska, kiedy wychodzimy, z politowaniem. No cóż.
Kiedy wracamy do domu, odbieram telefon od Mamy, która informuje mnie, że właśnie nad Smoleńskiem rozbił się samolot z całym polskim rządem na pokładzie. Jako że działo się to wszystko 10 kwietnia 2010.
Jak wspomniałam, w tamtych czasach moja świadomość i wiedza polityczna była na poziomie dżdżownicy. Zareagowałam świergotaniem, ze hehehe, cóż za przypadek taki wypadek, jedni zginęli, drudzy zginęli, a w dodatku to ja tez rozbiłam samolot. O pierwszym w życiu ataku paniki już zdążyłam zapomnieć.
A potem jednak zostałam kinezjologiem. Przedzierając się przez rozmaite dziwne informacje, rytuały i protokoły, poszłam trochę dalej i poczytałam o kabale, alchemii, średniowieczu, wreszcie historii i polityce dawnej i współczesnej. Dopełzłam w bólach do konkluzji, ze tak właściwie istnieją tylko dwie drogi. Jedna jest odbijanie się od ściany do ściany niczym pijane dziecko we mgle, konsumujące rozrywki, napełniające się akceptacją społeczną i dbające o pozory i o konto w banku, aby na koniec gdzieś sobie dyskretnie zgnić. Drugą drogą jest Święty powszechny Kościół katolicki i jego sakramenty. Picie kawy z koleżankami zeszło na dalszy plan.
Dziewięć lat później, przed południem, jechałam sobie z Travers do Boudevilliers, czyli z jednej do drugiej szwajcarskiej wioski bez znaczenia. Słuchałam dziwnym trafem radia, którego z reguły nie włączam. Radio gadało głosem rozentuzjazmowanego pana, który obwieszczał, ze dzisiejszy dzień jest absolutnie niezwykły i historyczny, albowiem naukowcom i systemowi EHT udało się po raz pierwszy złapać w teleskopy czarna dziurę i już, już za chwilunię wyżej wymienieni naukowcy i rożni szczęśliwcy na całym świecie będą ja obserwować na żywo. Słuchając, jakie to niesłychane szczęście nas spotyka, poczułam, jak wraca mój atak paniki sprzed dziewięciu lat.
Zatrzymałam się, aby ciut uporządkować myśli. Nie będę opowiadać jakie, albowiem mimo ze jestem gotowa wyjść na wariatkę, to może nie aż tak. Generalnie chodziło o danie sobie rady z głosem z tyłu czaszki, uświadamiającym mi, ze czarna dziura, ta kwintesencja nienasyconej ciemności pożerającej wszelkie światło na wieczność, jest materialna forma grzechu śmiertelnego. I ze może gapienie się na nią z zachwytem w atmosferze celebracji nie jest najlepszym pomysłem na spędzenie dnia.
„No dobra”, pomyślałam sobie. „Nie mam pojęcia, co to znaczy i dlaczego data jest ta sama, co katastrofy smoleńskiej. Wtedy nikt za bardzo nie patrzył w niebo, a nawet wszyscy mówili, ze dziury w niebie od tego nie będzie. Okej. Jeśli weźmiemy niebo jako wspólny mianownik, to mamy następny element – Eyjafjallajökull, który sobie wybuchł i zasnuł swoim dymem cale niebo piec dni po Smoleńsku. Poczekajmy 5 dni.”
I pojechałam dalej.
15 kwietnia 2019 paliła się katedra Notre Dame.
Ten pożar był jednym z głównych tematów naszych rozmów w Częstochowie, gdzie udaliśmy się z rodzina spędzić Triduum Paschalne.
Drugim z głównych tematów, bezpośrednio wynikającym z pierwszego było – oby ta Wielkanoc nie była nasza ostatnia.
Kiedy wiec pod koniec lutego tego roku hierarchia kościelna ogłosiła, ze wody świeconej ma nie być i generalnie won z kościołów, mój smutek był o wiele większy niż zaskoczenie. I nie miałam zbyt dużych wątpliwości, ze Boże Narodzenie, tak czy siak, zostanie albo odwołane albo zmasakrowane.
Nie mogę przestać myśleć o tym odważnym kapelanie paryskiej straży pożarnej, wynoszącym koronę cierniowa z katedry, i o tym, dlaczego na straszaka wybrano nam właśnie koronawirusa.
Dzisiaj, 23 grudnia 2020 roku jesteśmy zrezygnowanymi ludźmi bez twarzy, którzy już nie wchodzą do kościołów zanurzając rękę w kropielnicy, aby się przeżegnać. Bezwzględna większość natomiast, wchodząc do wszelkich świątyń konsumpcji czy administracji, psika sobie ręce jakimś ponurym świństwem, składając je potem w „amen”, i w dodatku zmusza do tego swoje dzieci. Uganiamy się rozpaczliwie za iluzja względnego poczucia bezpieczeństwa, beznadziejnie analizując, czy ten wredny wirus jest bardzo czy nie bardzo zaraźliwy i jakież jeszcze szkody ekonomiczne nam wyrządzi. Obruszamy się na kapłanki Heroda z piorunem, nawołujące do zabijania niemowląt na naszych ulicach, ale nie widzimy związku tych groteskowych i odrażających celebracji z Adwentem. Nasza uwaga jest zafiksowana na czymś nieskończenie małym i zagrażającym naszej egzystencji fizycznej. Przypominamy przerażone robaki wijące się pod kamieniem, który ktoś niespodziewanie odsunął.
Przypuszczam, ze znowu są dwie drogi. Pierwsza, to dalej patrzyć na codzienność jak byk na płachtę i dzielnie walczyć z jakimś niezdefiniowanym niebezpieczeństwem wirologicznym, trudnościami finansowymi (które dla wielu rzeczywiście staja się potworne), zachęcając się nawzajem do oporu przed rządowymi pomysłami, ogólnym debilizmem i niesprawiedliwością. I wreszcie rozchorować się ze stresu i wyczerpania.
Druga droga jest o wiele trudniejsza. Jest nią uświadomienie sobie, ze Chrystus, Zbawiciel, naprawdę za chwile przyjdzie na świat. Urodzi się. I ze to nie jest żadna przenośnia ani pusta tradycja, tylko twardy fakt. A my mamy zrobić tylko tyle i aż tyle, żeby On, Zbawiciel, poczuł się w naszych domach i sercach jak u siebie. U siebie.
Jeśli byłaby to tylko taka sobie metafora i folklor, siły ciemności nie zaangażowałyby aż takich środków, abyśmy zapomnieli o tej drugiej drodze.
Nie wiem, jak będzie wyglądała przyszła Wielkanoc. Podejrzewam, ze bardzo dużo zależy od tego, na co skierujemy oczy jutro i pojutrze.
Bóg się rodzi jako słabe niemowlę, w ramionach swojej delikatnej Mamy. Mamy wybór – albo będziemy go chronić z Maryja i Jozefem, albo jesteśmy nikim.
Wszelkich błogosławieństw dla Was wszystkich.
Nawiedzona wariatka, do usług.
Comments